- Kategoria: Wokół Goszyc
- Marek Antoni Stańczyk
- Odsłony: 15970
Sławięcice - po śladach dawnej świetności
W jednym z odcinków naszych historyczno-krajoznawczych wędrówek podążaliśmy wzdłuż dawnego Kanału Kłodnickiego kończąc nasz spacer na wysokości Starej Blachowni. Teraz zacny „staruszek kanał” doprowadzi nas wprost do Sławięcic, niegdyś jednej z najwspanialszych rezydencji magnackich na całym Górnym Śląsku, a dzisiaj peryferyjnej dzielnicy Kędzierzyna-Koźla, niemal zupełnie odartej z dawnego blasku.
Można powiedzieć, że już sama nazwa obliguje nas do respektu wobec tego miejsca. Jak bowiem czytamy w leksykonie nazw śląskich miejscowości, wydanym w 1888 roku przez niemieckiego geografa i językoznawcę Heinricha Adamy – pierwotne, słowiańskie wyrażenie „Slawiencice” można tłumaczyć jako „miejsce sławnych ludzi”. Chociaż wyraz „slawa” oznaczał u dawnych Słowian raczej cześć i honor, aniżeli sławę w sensie popularności.
W każdym razie przez całe wieki kolejni gospodarze tego miejsca wychodzili chyba z założenia, że nazwa zobowiązuje i starali się, aby w istocie sława miejscowości niosła się daleko poza granice sławięcickich dóbr. W tekście pochodzącym z 1791 roku wymienia się Sławięcice w gronie kilku najznakomitszych miejscowości całego Górnego Śląska. Później tutejsze dobra stały się rezydencją książęcą, drugiego najbogatszego rodu w całym Cesarstwie Niemieckim. Powstały pełne przepychu zamki oraz piękne założenia parkowe i ogrodowe. Równocześnie prężnie rozwijał się przemysł i rolnictwo. Przez miejscowość przebiegał słynny Kanał Kłodnicki oraz ważna linia kolei żelaznej, zaś w miejscowym szpitalu sanatoryjnym pracował jeden z najsłynniejszych na świecie bakteriologów. Kwitła gospodarka leśna, a obfitujące w dorodną zwierzynę knieje ściągały na polowania najznakomitsze postaci ówczesnego świata z cesarzami włącznie. Dzisiaj niewiele już pozostało. Mimo wszystko spróbujmy rozejrzeć się po okolicy i poszukać choćby okruchów tego, co stanowiło o dawnej świetności tego miejsca.
Osadnictwo istniało na terenach Sławięcic już w prehistorii, o czym świadczą liczne znaleziska archeologiczne. Istnieją też niepotwierdzone wzmianki o istnieniu świątyni chrześcijańskiej już w XII wieku. Mało tego, odnalezienie w XIX wieku, podczas budowy obecnego kościoła trójwarstwowego układu fundamentów skłoniło niektórych badaczy do wysunięcia wyjątkowo śmiałej hipotezy, w myśl której pierwotny kościół chrześcijański miałby stanąć na fundamentach świątyni pogańskiej, albo też na zrębach pradawnego kościoła, zbudowanego w czasach działalności misyjnej Cyryla i Metodego. W IX wieku tereny dzisiejszego Górnego Śląska należały do potężnego, chrześcijańskiego już wówczas Państwa Wielkomorawskiego, w którym sakrę biskupią sprawowali właśnie słynni Apostołowie Słowian. Oczywiście hipoteza wydaje się nader śmiała i raczej mało prawdopodobna, ale nawet potraktowanie jej, jako kolejnej legendy dodaje Sławięcicom dodatkowego kolorytu.
Tymczasem pierwsza, udokumentowana wzmianka o istnieniu Sławięcic pochodzi z 1246 roku. Wiemy też, że Sławęcice były już wówczas miastem, chociaż kilka lat później w 1260 roku utraciły prawa miejskie na rzecz pobliskiego Ujazdu, stanowiącego wówczas dobra biskupów wrocławskich. Miejscowość w początkach swego istnienia znajdowała się w księstwie opolskim, a następnie w księstwie kozielsko-bytomskim. To właśnie książę kozielsko-bytomski Kazimierz II złożył w 1289 roku hołd lenny królowi Czech i odtąd Sławięcice, a następnie także cały Śląsk, będą przez kilkaset lat częścią Korony Czeskiej.
Z początków XIV w mamy z kolei wiadomość, że w Sławięcicach działa mennica książęca – jedna z pięciu na Górnym Śląsku, zaś w roku 1351, pojawia się dokument sprzedaży zamku sławięcickiego, w którym czytamy, że za sumę 2800 marek książę opolski Bolko kupuje zamek od księcia Władysława bytomskiego. Transakcję potwierdził sam cesarz Karol IV, który będąc czeskim Przemyślidem był nie tylko królem Czech, ale władał całym ówczesnym, tak zwanym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego.
Tymczasem pora przenieść się w czasy zdecydowanie nowsze, bo oto w naszym marszu wzdłuż koryta dawnego Kanału Kłodnickiego dochodzimy właśnie w okolice Sławięcic. Mówiąc prawdę akurat tutaj dawnego kanału nie zobaczymy, ponieważ w latach 30-tych XX wieku, dokładnie jego śladem poprowadzono nowszy Kanał Gliwicki. W każdym razie, w pewnym momencie na trasie naszej wędrówki pojawia się ciekawe miejsce. To właśnie tutaj prawie 200 lat temu stał śląski artysta Ernest Knippel kreśląc szkic do jednej ze swych najbardziej znanych litografii.
Huta i wielki piec w Sławięcicach widoczny z podcieni sławięcickiego zamku - litografia z początku XIX wieku
Porównajmy zatem to, co widzimy dzisiaj z pejzażem uwiecznionym przez Knippla. Widzimy zatem kępę drzew, kilka budynków, a także szeroki Kanał Gliwicki w miejscu, gdzie na litografii mamy koryto starego kanału z widoczną w oddali śluzą. Jest też gruntowa droga, biegnąca niemal idealnie śladem odnogi starego kanału, widocznej na dawnym obrazie. Rzeczka ta miała wówczas za zadanie dostarczenie energii urządzeniom zbudowanej w 1811 roku słynnej, sławięcickiej huty żelaza. Na litografii widzimy potężny, jak na owe czasy „wielki piec” i inne hutnicze zabudowania. Właśnie przy tej drodze rośnie do dzisiaj piękny kilkusetletni dąb, który już w czasach Ernesta Knippla był pokaźnym drzewem. To pierwsza rzecz wspólna. Drugą jest całkowicie schowany w gęstwinie krzaków niepozorny, aczkolwiek obszerny budynek, będący ostatnią żywą pamiątką po dawnej hucie, a jednocześnie po czasach, kiedy Sławięcice stanowiły centrum znanego daleko poza granicami Śląska zagłębia metalurgicznego. Dość powiedzieć, że w 1844 roku wyroby ze sławięcickiej huty zdobyły złoty medal na międzynarodowej wystawie w Berlinie, a przecież już 100 lat wcześniej były tutaj także inne zakłady, jak choćby słynna w okolicy manufaktura luster.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_3
Huta sławięcicka na litografii Knippla z około 1830 roku
Sławięcice po śladach dawnej świetności_4
To samo miejsce na fotografii z 2015 roku
Dzisiaj ten zacny budynek, stoi zupełnie zapomniany popadając w coraz większą ruinę. W ten sposób za kilka, może kilkanaście lat jedyny świadek istnienia sławięcickiej huty oraz kolejny z ostatnich zabytków związanych z najstarszym przemysłowym dziedzictwem Ziemi Sławięcickiej, a także całego dzisiejszego Kędzierzyna-Koźla przestanie istnieć.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_5
Ostatni budynek sławęcickiej huty
Idziemy dalej. Z budynkiem dawnej huty sąsiadują ruiny hal należących kiedyś do powstałego po II wojnie Młodzieżowego Ośrodka Szkoleniowego, będącego zaczątkiem późniejszego kompleksu Szkół Chemicznych. To w tym ośrodku w lipcu 1948 roku rozegrała się tragedia upamiętniona pokaźnym obeliskiem z sylwetką orła. Do ośrodka uczęszczał niejaki Stanisław Iwaszkiewicz – człowiek, który w komunistycznych publikacjach z lat 60-tych określany jest mianem „bandyty”. Cóż, bandytami w optyce stalinowskiej byli wówczas wszyscy bojownicy z polskich prawicowych organizacji wojskowych. Prawdopodobnie taką osobą był też Iwaszkiewicz. Świadkowie tych wydarzeń pamiętają, że nosił on z upodobaniem wojskową aliancką kurtkę i nie był skory do współpracy z komunistycznymi władzami. To wszystko sprawiło, że do ośrodka przybyli dwaj funkcjonariusze ORMO. Mieli eskortować Iwaszkiewicza w nieznanym kierunku. Nie doszło jednak do tego, bowiem obaj zginęli z ręki krewkiego młodzieńca. Iwaszkiewicz zbiegł, ale w 1952 roku został zatrzymany w Wielkopolsce i prawdopodobnie rozstrzelany. Oczywiście śmierć każdego człowieka jest tragedią i choćby z szacunku dla ludzkiego życia, także polegli ormowcy powinni mieć w tym miejscu swoją mogiłę. Czy jednak dzisiaj, gdy od lat nie obowiązuje nas kłamliwa stalinowska propaganda, w tym akurat miejscu, orzeł powinien dumnie unosić głowę nad potężnym obeliskiem?
Pozostając z tym, jak nam się zdaje retorycznym pytaniem, wracamy do czasów dawniejszych. Korzystając, zaś z tego, że jesteśmy już na skraju sławięcickiego parku, opodal mostu na Kanale Gliwickim, przejdziemy się ulicą Walerego Wróblewskiego w kierunku centrum Sławięcic. Mijamy ciekawy budynek dawnego leśnictwa oraz budynek miejscowej poczty. Jednak najbardziej reprezentacyjnym obiektem w tym rejonie jest będący od kilku lat w remoncie, eklektyczny pałacyk z końca XIX wieku, nazywany willą Frankenberg, albo pałacem kawalerów. O dziejach pałacyku wiemy jedynie tyle, że w czasie II wojny mieszkały tam młodsze pokolenia rodu Hohenlohe, zaś po wojnie obiekt ten zamieniono na przedszkole i kwatery prywatne, dzięki czemu nie podzielił losu wielu innych reprezentacyjnych budowli i dotrwał do naszych czasów. Budynek otacza niewielki park, w którym wyróżniają się stojące tuż przy ulicy Sławięcickiej dwa potężne, kilkusetletnie dęby, będące pomnikami przyrody.
Skoro o pięknych drzewach mowa, to pora powrócić do sławięcickiego parku, który był niegdyś jednym z największych powodów do dumy tutejszych gospodarzy. W parku rośnie około 70 rodzajów drzew i krzewów, wśród których dominujące gatunki to dęby, lipy, klony oraz różne gatunki sosen i świerków. Wśród parkowej dendroflory znajdują się także gatunki unikatowe – miłorzęby, tulipanowce, trójglicznie, platany czy żywotniki olbrzymie.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_6
Żywotnik olbrzymi ze sławęcickiego parku
W tej chwili co najmniej 45 egzemplarzy drzew ma wymiary pozwalające na wystąpienie z wnioskiem o nadanie statusu pomnika przyrody. Niestety do tej pory status taki nadano zaledwie czterem drzewom. Trzeba też zauważyć, że na terenie Sławięcic nie mamy do czynienia z jednym parkiem, ale z co najmniej pięcioma różnymi założeniami parkowymi. Wszystkie one są obecnie w złym lub bardzo złym stanie. Drzewostan w wyniku uszkodzeń mechanicznych i braku należytej konserwacji jest zniszczony, pełno jest samosiewek zniekształcających pierwotne kompozycje krajobrazowe. Brak także małej architektury parkowej na odpowiednim do jego potencjału poziomie. Obecnie planuje się objęcie parkowej przyrody ochroną w formie zespołu przyrodniczo-krajobrazowego. Miejmy nadzieję, że w ślad za tym pójdą także inne działania i będzie to początek lepszych lat dla tego potencjalnie pięknego miejsca.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_7
Budynek kancelarii dworskiej, pod koniec XIX w pełniącej rolę rezydencji księżnej Pauliny – wdowy po księciu Hugo Hohenlohe na litografii Knippla
Sławięcice po śladach dawnej świetności_8
Widok współczesny
Tymczasem dochodzimy do mostku oraz miejsca, gdzie rzeka Kłodnica oraz jej odgałęzienie, tworzą piękny fragment półnaturalnego parkowo-wodnego krajobrazu. W tej okolicy znajduje się zbudowany w XIX wieku, dzisiaj częściowo zrujnowany budynek kancelarii dworskiej, po śmierci księcia Hugo Hohenlohe pełniący także rolę rezydencji wdowy – księżnej Pauliny. Budynek ten w całej krasie widzimy na jednej z licznych litografii zebranych w albumie, który pracownicy dóbr sławięcickich sprezentowali księciu Hugonowi i jego małżonce w 1897 roku w 50 rocznicę ich ślubu. Oryginał tego albumu znajduje się w rodowej siedzibie książąt Hohenlohe w Oehringen, a zawarte w nim ilustracje bywają czasem jedynym świadectwem istnienia wielu dawnych sławięcickich budowli.
Jednak nie ten budynek był główną rezydencją tutejszych książąt. Był nim oczywiście zamek, który znajdował się niemal w centralnym punkcie dzisiejszego parku. Tą nieistniejącą już dzisiaj budowlę kojarzymy głównie z dziejami rodu Hohenlohe. Jednak miejsce to jest także symboliczne dla całej historii Sławięcic. To tutaj znajdował się piastowski zamek, wzmiankowany już w 1351 roku, a zbudowany zapewne jeszcze wcześniej. Ciekawe, że ta rezydencja Piastów Śląskich, w stanie nieco tylko przebudowanym przetrwała aż do 1827 roku, kiedy spłonęła od uderzenia pioruna. Pomiędzy 1833 a 1836 rokiem ukończono budowę nowego zamku, nawiązującego architekturą do włoskiego baroku. Stanął on dokładnie w tym samym miejscu, co stary zamek. Wreszcie w 1861 roku i ten zamek zostaje gruntownie przebudowany i staje się jedną z najwspanialszych rezydencji magnackich na terenie Śląska.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_9
Pierwotny zamek piastowski wzmiankowany w 1351 roku na obrazie z początku XIX wieku
Sławięcice po śladach dawnej świetności_10
Rezydencja zbudowana w 1827 roku przez Augusta Hohenlohe w miejscu piastowskiego zamku, który spłonął od uderzenia pioruna
Sławięcice po śladach dawnej świetności_11
Zamek sławięcicki w okresie największego rozkwitu po przebudowie dokonanej przez Hugona Hohenlohe w 1861 roku
Sławięcice po śladach dawnej świetności_12
Tak było jeszcze w latach 70-tych XX wieku
Sławięcice po śladach dawnej świetności_13
A to widok „zamku” w 2014 roku – efekt barbarzyńskich działań polskich władz, które de facto nie różnią się niczym od działań Talibów wysadzających w powietrze buddyjskie świątynie.
Przed pałacem znajdował się ozdobny staw, ogrody i plenerowe instalacje architektoniczne. Zamek przetrwał wojnę, a bryła pałacu wyjątkowo nie została zniszczona także przez Sowietów rozkradających i demolujących pałacowe sprzęty. Dopiero pod koniec lat 70-tych XX wieku, zamek został sukcesywnie burzony, a właściwie rozbierany na cegły, z których ponoć wzniesiono na przykład niektóre elementy „Hotelu Centralnego” w Azotach. W tym kontekście pozostawienie bocznych schodów wejściowych wraz z werandą, jako jedynego fragmentu zamku, było chyba ponurym żartem tych, którzy w latach 70-tych doprowadzili do dewastacji tego pięknego zabytku.
Okazuje się jednak, że piastowski zamek oraz dwie kolejne budowle książąt Hohenlohe, to nie wszystkie magnackie rezydencje, jakie znajdowały się na terenie Sławięcic. Podążając na północ dojdziemy do miejsca, gdzie rozegrał się zupełnie inny, ale nie mniej intrygujący wątek sławięcickich dziejów.
Zacznijmy od legendy, według której hrabina Anna Konstancja Cosel – bohaterka powieści J. I.Kraszewskiego miała być więziona w sławięcickim pawilonie ogrodowym zwanym powszechnie „Belwederkiem”. W rzeczywistości nie było to możliwe, bowiem „Belwederek” zbudowany został po 1782 roku, gdy hrabina nie żyła już, od co najmniej 20 lat. Inni łączą obecność hrabiny Cosel w Sławięcicach z jej mężem Magnusem von Hoymem. Jednak i to wydaje się wątpliwe, bowiem hrabia von Hoym obejmował we władanie sławięcickie włości w 1713 roku, siedem lat po rozwodzie z Konstancją Cosel. A jednak, okazuje się, że tytułowa postać powieści Kraszewskiego mogła odwiedzać Sławięcice i to w nie byle jakim towarzystwie. W tym miejscu powraca wątek dotyczący sławięcickich rezydencji. Otóż zanim w miejscu dawnego zamku piastowskiego, powstała pełna przepychu rezydencja książąt Hohenlohe, już w roku 1710 roku hrabia Jakub Fleming, nota bene ożeniony z polską księżniczką Franciszką Sapieżanką, a następnie z księżniczką Radziwiłłówną, zbudował inną sławięcicką rezydencję. Była to obszerna i reprezentacyjna budowla w stylu „Wersalu” z pięknym ogrodem i parkiem. Pałac spłonął w nieznanych okolicznościach pomiędzy 1750 a 1782 rokiem, ale okazuje się, że nawet tak krótka jego historia może być nader intrygująca.
Warto zauważyć, że Jakub Flemming był zaiste przedsiębiorczym człowiekiem. W ciągu swoich 12-letnich zaledwie rządów zbudował w sławięcickich włościach największe na Górnym Śląsku zagłębie metalurgiczne oraz reprezentacyjną rezydencję. W ogóle Sławięcice miały to szczęście, że praktycznie od początku XVIII wieku nie trafiali tu znudzeni arystokraci, traktujący to miejsce jak zabawkę na „parę chwil”, ale ludzie pragnący uczynić dobra sławięcickie wizytówką swego rodu. To z kolei owocowało wszechstronnym rozwojem i pozwalało żyć w dostatku także „niżej urodzonym” mieszkańcom sławięcickiej ziemi.
Być może w realizacji tak ambitnych celów pomagały Flemmingowi koneksje z możnymi ówczesnej epoki, z których szczególnie jedna persona jest nam doskonale znana. O tym wszystkim oraz o innych jeszcze ciekawych zaszłościach, napiszemy w kolejnym odcinku poświęconym dziejom Sławięcic.
W poprzednim odcinku naszej wędrówki dotarliśmy na kraniec sławięcickiego parku, by przyjrzeć się miejscu, gdzie swą krótką, lecz burzliwą historię miała najmniej znana sławięcicka rezydencja - zbudowany przez hrabiego Flemminga pałac „wersalski”.
Wspomnieliśmy też, że Flemming mimo krótkich, bo jedynie 12-letnich rządów zdołał nie tylko wybudować pełną blichtru rezydencję, ale uczynił ze sławięcickiego państwa centrum górnośląskiej metalurgii. Być może w skutecznym prowadzeniu tak wielu inwestycji pomogły hrabiemu liczne koneksje z możnymi ówczesnego „świata”. Jednym z nich był niewątpliwie książę Saksonii Fryderyk August I, znany nam jako król Polski August II Mocny. W tym momencie pozwólmy sobie na małą dygresję obrazującą, jak zawiłe były wówczas stosunki polityczne.
Otóż August II był królem Polski, ale jednocześnie władcą Saksonii (jako Fryderyk August I) chociaż Polskę i Saksonię nie łączyła żadna polityczna zależność. Jako Saksończyk był też August poddanym cesarza Karola VI Habsburga, chociaż jako polski król, nie pozostawał do cesarza w jakimkolwiek stosunku zależności. Cesarz zaś będąc jednocześnie królem Czech, był także władcą Śląska, na którym niezmiennie się znajdujemy.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_1
Jedna z dwóch zachowanych rycin „wersalskiego” pałacu Flemminga zbudowanego w latach 1706-1710 od strony północnej (od Zalesia). Widać aleję wysadzaną dębami, która istnieje do dzisiaj. Po lewej folwark, w którym były jeszcze nie tak dawno zakłady przetwórstwa owocowo-warzywnego, a jeszcze bardziej na lewo pierwotny – drewniany sławięcicki kościółek z XIII w. W oddali, po lewej za rzeką widoczne zabudowania piastowskiego zamku.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_2
Widok pałacu „wersalskiego” wraz z ogrodami od strony południowej.
W każdym razie, pomiędzy 1710 a 1714 rokiem August odwiedzał ponoć Sławięcice i niewykluczone, że towarzyszyła mu wówczas niejaka Konstancja Brockdorff. No właśnie. Powraca kolejny wątek, który zasygnalizowaliśmy w poprzednim odcinku. Oczywiście pani Brockodorff, to nie kto inny jak hrabina Konstancja Cosel, która swój hrabiowski tytuł zawdzięczała owej, bardzo bliskiej znajomości z Augustem Mocnym. Miejsce schadzek nie było przypadkowe, wszak Jakub Flemming, to ulubiony minister saksońskiego rządu Augusta. Zresztą, także następny rezydent sławięcickiego zamku - Magnus von Hoym był ministrem w owym rządzie. Gdy dodamy, że Hoym to były mąż hrabiny Cosel, a przy okazji główny oponent polityczny Flemminga, to możemy się domyślać, że na „sławięcickim wersalu” kwitły intrygi godne Wersalu paryskiego.
No cóż, August II nie by przykładem cnót wszelakich. Ponoć na łożu śmierci sam wyznał, że życie jego „było jednym wielkim grzechem”. Także hrabina Cosel, którą Kraszewski przedstawił w swej powieści jako ofiarę tyrana, w rzeczywistości była przebiegłą i bezwzględną kobietą, wykorzystującą swe rozliczne romanse do snucia intryg politycznych oraz budowania swej pozycji na królewskim i książęcym dworze. Gdy August zorientował się, że jest wykorzystywany przez swoją metresę, jako człowiek równie bezwzględny kazał ją uwięzić. Czy zgodnie z legendą hrabina mogła być więziona w Sławięcicach? Raczej nie, bowiem wszystkie wiarygodne źródła podają zamek Stolpen, jako miejsce, gdzie przebywała do swojej śmierci. Tak czy inaczej, warto jednak i o tym, barwnym wątku sławięcickiej historii pamiętać.
Pora jeszcze dopowiedzieć, że owa „wersalska” rezydencja znajdowała się na północnym skraju parku, opodal dzisiejszej ulicy Sadowej. Idąc w tamtym kierunku przechodzimy obok zupełnie zrujnowanego, zabytkowego domu ogrodnika z 1830 r. skąd widzimy już w oddali Belwederek, będący w nieco tylko lepszym stanie.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_3
Dom zbudowany dla ogrodnika dworskiego Rosenkranza ok. 1830 roku.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_4
Ten sam budynek w 1977 roku
Sławięcice po śladach dawnej świetności_5
Rok 2002
Sławięcice po śladach dawnej świetności_6
Widok obecny – rok 2015
Sławięcice po śladach dawnej świetności_7
Groteskowy napis na tablicy przytwierdzonej do istniejącej części elewacji.
I znowu musimy rzecz uściślić, bowiem liczne publikacje wspominają, że ów Belwederek powstał w początkach XVIII w wraz z wersalskim pałacem i tutaj właśnie miała przebywać w areszcie hrabina Cosel. Tymczasem dawne plany Sławięcic oraz mapa wojskowa Christiana von Wrede z 1749 r. nie pozostawiają cienia wątpliwości, że Belwederek stoi dokładnie w miejscu „wersalskiego” pałacu, zatem musiał powstać, gdy pałacu już nie było - prawdopodobnie pod koniec XVIII wieku.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_8
Pawilon ogrodowy zwany Belwederkiem, na początku XIX w. w okresie swej świetności
Sławięcice po śladach dawnej świetności_9
Widok obecny
Sławięcice po śladach dawnej świetności_10
Resztki mozaiki w podcieniach pawilonu ogrodowego
Potwierdzają to liczne źródła, między innymi dwa artykuły ks. Georga Wlodarczyka z lat 1920 oraz 1921, opis F. Zimmermanna z roku 1783, oraz publikacja Bernharda Muschola z 1993 r. W wymienionych wcześniej źródłach znajdują się także dwie oryginalne ryciny pałacu wersalskiego. Z jedną z nich wiąże się jeszcze jeden, niemal empiryczny dowód na to, że Belwederek i pałac nie mogły istnieć równocześnie. Otóż na rycinie widzimy alejkę z dopiero co posadzonymi drzewami, prowadzącą do pałacu od strony północnej. Ta alejka wciąż istnieje. Biegnie przez pola od strony Zalesia, „celując” niemal dokładnie w Belwederek, a przecież to właśnie tam, na rycinie znajduje się główna brama pałacu.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_11
Sławięcice na fragmencie mapy Christiana von Wrede z 1749 roku.
Wspomniane źródła wyjaśniają inne jeszcze nieporozumienie, które powielane jest w niezliczonej ilości publikacji. Otóż poza wszelkimi wątpliwościami budowniczym „wersalskiego” pałacu był w latach 1706-1710 Jakub Flemming, a nie jak twierdzi większość autorów – Magnus von Hoym. Ten drugi, w latach 1716-1720 założył jedynie ogrody francusko-holenderskie wokół istniejącego już pałacu.
My docieramy w to miejsce od południa. Po prawej mamy zabudowania dawnego folwarku, do lat 90-tych XX w wykorzystywane przez zakłady przetwórstwa owocowo-warzywnego, a obecnie popadające w coraz większą ruinę. To tutaj za czasów Flemminga i von Hoymów znajdowały się przypałacowe ogrody. Nieco później założono w pobliżu także ogród różany i sady.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_12
Zabudowania folwarku w 1897 roku – po prawej cenny spichlerz z XVIII w – dzisiaj nieistniejący
Sławięcice po śladach dawnej świetności_13
Widok folwarku w 2015 r.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_14
Ogród różany na początku XX w
Nieco na zachód widzimy ścianę lasu. W istocie jest to zdziczały, założony pod koniec XVIII w park angielski. Warto tam zajrzeć, bowiem pośród drzew, na niewielkim kopczyku ostały się ruiny rodowego mauzoleum książąt Hohenlohe z końca XVIII w. Niektóre źródła nazywają tą budowlę rotundą, nazwę „mauzoleum” rezerwując dla żeliwnego sarkofagu księcia Fryderyka Ludwika Hohenlohe (tego samego, który okazał się niefortunnym dowódcą w słynnej bitwie pod Jeną, doprowadzając armię pruską do totalnej klęski). Sarkofag znajdował się w niedalekim Zwierzyńcu (Rehparku), został jednak całkowicie zniszczony w 1945 r. Na dawnych planach znajdujemy też w pobliżu ogród warzywny, oranżerię, ptaszarnię, romantyczny pagórek, chatkę syberyjską, a nawet sztucznie wydrążoną, podziemną grotę. Cały obszar usiany był rzeźbami parkowymi i pomnikami, a nieco na zachód od parku angielskiego była bażantarnia oraz sztuczny kanał, po którym pływano łódkami. Dzisiaj odnajdziemy tu głównie nieużytki, puste, zrujnowane budynki i zaniedbany park, który zdziczał i zamienił się w las. Dookoła pełno też śladów trudnej historii, będącej udziałem Sławięcic w czasach dwudziestowiecznych wojen.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_15
Współczesny widok mauzoleum w lesie, który był kiedyś parkiem angielskim.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_16
Współczesny widok mauzoleum w lesie, który był kiedyś parkiem angielskim.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_17
Żeliwny sarkofag księcia Ludwika Hohenlohe w dawnym Rehparku, zniszczony w 1945 r.
Tymczasem azymut kolejnego etapu naszej wędrówki wyznacza nam strzelista wieża sławięcickiego kościoła. Podążając w tamtym kierunku ulicą Sadową, warto na skrzyżowaniu odbić w kierunku cmentarza i skręcić w polną drogę w stronę Ujazdu. Zwłaszcza miłośnicy przyrody nie powinni żałować, bowiem rośnie tam najstarsze drzewo z okolic Kędzierzyna-Koźla - potężny dąb liczący sobie 520 lat.
Teraz jesteśmy już przy kościele p.w. św. Katarzyny, ale zanim przyjrzymy się obecnej świątyni, warto sięgnąć do dziejów zdecydowanie dawniejszych, bowiem historia sławięcickiego sacrum jest zaiste tajemnicza i intrygująca. Już w XIX w wielu badaczy, w tym znany wrocławski historyk Johann Heyne, uważało sławięcicką wyspę na Kłodnicy za jedno z najstarszych miejsc chrześcijańskiego kultu na całym Śląsku. Data 1287, kiedy sławięcicki kościół wzmiankowany jest po raz pierwszy w oficjalnym dokumencie, budzi respekt. Jednak analiza dawnych źródeł prowadzi do wniosków, że w owym XIII w sławięcicka świątynia był już tak zwanym „kościołem matką”, zatem jej istnienie w tym miejscu musiało mieć odpowiednio długą tradycję, co sugerowałoby powstanie kościoła nie w wieku XIII ale zdecydowanie wcześniej.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_18
Kościół p.w. św. Katarzyny
Istnieją jednak w tym temacie zaszłości jeszcze bardziej frapujące. Otóż w 1864 r. kopiąc dół pod obecny kościół, natrafiono na trzy warstwy fundamentów, co oznacza, że przed kościołem wzmiankowanym w 1287 r., były w tym miejscu jeszcze dwie starsze budowle sakralne. Najwyższy fundament zbudowany był z cegieł małoformatowych i należał do poprzedniego XIII-wiecznego kościoła. Pod nimi był fundament z dużych, kiepskiej jakości cegieł, zaś w najniższej warstwie znajdował się fundament z polnych kamieni nie spojonych żadną zaprawą.
Gdy zatem przyjmiemy, że kościół wzmiankowany w 1287 r. mógł pochodzić z końca XII w, a przed nim były tu jeszcze dwie inne świątynie, z których pierwsza została zbudowana za pomocą wyjątkowo archaicznych technik budowlanych, to domniemania niektórych badaczy, dotyczące obecności w tym miejscu świątyni pogańskiej, albo też kościółka z czasów najstarszej ewangelizacji Słowian, zaczynają z wolna nabierać sensu.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_19
Kościół p.w. św. Katarzyny
Pod koniec IX w tereny dzisiejszych Sławięcic należały do chrześcijańskiego Państwa Wielkomorawskiego, w którym sakrę biskupią sprawowali znani z historii Cyryl i Metody. Zarówno oni oraz ich uczniowie, rezydując na nitrzańskim biskupstwie odbywali wiele podróży misyjnych, z których najbardziej znane i co najważniejsze, potwierdzone przez poważnych historyków są wyprawy do ówczesnego Państwa Wiślan. Co to ma wspólnego ze Sławięcicami? Otóż, jesteśmy niedaleko Bramy Morawskiej - obniżenia terenu pomiędzy pasmami górskimi Karpat i Sudetów. To tamtędy prowadziły od tysiącleci strategiczne szlaki łączące basen Morza Bałtyckiego z południem Europy i tymi właśnie szlakami musieli przeszło 1100 lat temu wędrować także Apostołowie Słowian. Mało tego, Sławięcice znajdują się właśnie na jednym z owych pradawnych szlaków, zatem teoretycznie Cyryl, Metody albo ich uczniowie mogli w swych misyjnych podróżach choćby przypadkiem tutaj dotrzeć. Czy tak było ?... tego zapewne nie dowiemy się już nigdy.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_20
Kościół p.w. św. Katarzyny
Zresztą, nawet jeżeli nigdy nie było w Sławięcicach pradawnych mnichów, to i tak mamy kolejny pasjonujący fragment sławięcickich dziejów. Natomiast gdyby komuś, jakimś „cudem” udało się potwierdzić istnienie świątyni na sławięcickiej wyspie już w IX w, to mielibyśmy jeden z absolutnie najstarszych ośrodków chrześcijańskiego kultu na Śląsku - starszy o całe 100 lat od słynnego Ostrowa Lednickiego - domniemanego miejsca chrztu Mieszka.
Tymczasem pora już z mroku dziejów, powrócić do rzeczywistości zdecydowanie bliższej, bo XIX-wiecznej. To wówczas pojawiła się realna szansa zbudowania nowego kościoła. Jednak nie było to łatwe i jak pisze w swych pełnych emocji i zaangażowania wspomnieniach, ówczesny proboszcz i budowniczy kościoła Armand Dronia – batalia o rozpoczęcie budowy trwała przeszło 40 lat. Najpierw książę August Hohenlohe wymawiał się tym, że bardziej potrzebna jest szkoła, potem ciągle zajęty był upiększaniem Sławięcic i budową innych obiektów. Także jego następca – wielce zasłużony dla sławięcickiej ziemi książę Hugo nie od razu był entuzjastą budowy. W końcu jednak doszło do porozumienia i budowa nowej świątyni stała się faktem. W tym miejscu warto wspomnieć o rozbiórce starego kościoła, choćby dlatego, że podjęli się jej… hutnicy z niedalekiej Blachowni i uporali się z zadaniem w niecały miesiąc.
Tak więc w 1864 r. ruszyła trwająca do 1869 r. budowa. Około milion cegieł „zwykłych” wyprodukowano w uruchomionej na tą okazję cegielni w Miejscu Kłodnickim, zaś cegły formatowane pochodziły z cegielni na Pogorzelcu, znajdującej się na południe od obecnego ronda im. ks. Opieli oraz z cegielni Wehriga, trudnej dziś do zlokalizowania. Wspominamy o cegłach, bowiem, gdy przypatrzymy się bardziej wnikliwie kościelnym murom, to zobaczymy, że niektóre z nich mają inskrypcję w postaci litery „H” z książęcą koroną. No cóż, książę ostatecznie dość hojnie partycypował w kosztach budowy kościoła, ale jak widać - mówiąc nieco żartobliwie – nie obyło się bez tak zwanego „lokowania produktu”… W każdym razie sławięcicki kościół powstał, będąc dzisiaj jedną z największych i najbardziej efektownych neogotyckich świątyń na terenie Górnego Śląska. Monumentalna bryła architektoniczna przytłacza i budzi respekt, a jednocześnie urzeka ekspresją, harmonią i lekkością formy.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_21
Inskrypcja rodu Hohenlohe na cegłach sławięcickiego kościoła.
Wnętrze kościoła posiada wystrój będący świadectwem XIX-wiecznej sztuki sakralnej, a poszczególne elementy pochodzą z wiedeńskich, wrocławskich i monachijskich pracowni. Kilka ciekawostek znajduje się też na kościelnym dziedzińcu. Na murze okalającym plac kościelny widnieją trzy tablice nagrobne z XVIII w, odnalezione podczas prac ziemnych, zaś w zewnętrznej niszy elewacji umieszczono kamień nagrobny Fryderyka Augusta Hohenlohe, który pierwotnie znajdował się w sławięcickim parku i został przez mieszkańców Sławięcic uratowany przed dewastacją.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_22
Kamień nagrobny Fryderyka Augusta Hohenlohe.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_23
Jedna z tablic nagrobnych
Nieco bliżej ulicy znajduje się legendarny kamień z „czarnej drogi”, przebiegającej pomiędzy Sławięcicami i Miejscem Kłodnickim. Według legendy, w kamień ten zamienił się koń ciągnący ciężki wóz - smagany batem przez bezlitosnego chłopa. Charakterystyczne linie i zgrubienia na kamieniu - symbole bolesnych pręg na grzbiecie konia, mają być przestrogą dla tych, którzy okrutnie traktują wszelkie żywe stworzenia. Aby właściwie zrozumieć przesłanie tej legendy musimy sobie uświadomić, że tracąc konia, ów okrutny chłop stracił wówczas praktycznie wszystko.
Sławięcice po śladach dawnej świetności_24
Legendarny „Czarny Kamień”
Po wschodniej stronie kościoła stoi późnoklasycystyczna plebania oraz dawny budynek gospodarczy z połowy XIX w. Przed plebanią zobaczymy też pomnik anioła – jedyną rzeźbę spośród zdobiących kiedyś sławięcickie parki i ogrody, zachowaną do naszych czasów. Nad Młynówką stoi także „chatka syberyjska” – pierwotnie altanka parkowa z 1800 r. Skoro wspomnieliśmy o Młynówce, to warto dopowiedzieć, że nieco na wschód, w części Sławięcic zwanej Wielką Wsią, znajduje się młyn zbożowy, który jako młyn wodny, w miejscu tym istniał już od kilkuset lat.
Opuszczając okolice sławięcickiej świątyni, warto jeszcze dodać, że proboszcz Armand Dronia, który z taką determinacją walczył o nowy kościół, doczekał się upamiętnienia, stając się patronem jednego z czterech kościelnych dzwonów. Pozostając w kręgu sacrum, odnotujmy też, że w połowie XIX w. zbudowano dla społeczności ewangelickiej kościółek w okolicach dzisiejszego stadionu. Niestety obiekt ten bez żadnej przyczyny został rozebrany po 1945 roku.
Rozprawiając o sławięcickiej świątyni, weszliśmy już na dobre w wiek XIX. Właśnie wówczas Sławięcice przeżywały okres największego rozkwitu. Wtedy też powstał jeden z obiektów, który przyczynił się do tego że Sławięcice uzyskały rozgłos daleko poza granicami Śląska. O tym jednak już następnym razem.
W poprzednim odcinku naszej wędrówki po Sławięcicach, weszliśmy już na dobre w wiek XIX. To był kolejny okres rozkwitu miejscowości. Rozbudowano zamkową rezydencję i założenia parkowe. Zbudowano willę Frankenberg, kolonię mieszkalną przy drodze do Ujazdu, efektowny dom łowczego i stajnie. Wprawdzie upadły miejscowe zakłady metalurgiczne, nie wytrzymując konkurencji z nowocześniejszymi zakładami w okolicach Katowic, Gliwic, czy Bytomia, ale w ich miejsce powstawały młyny, tartaki, gorzelnie, folwarki. Od pierwszych lat XIX w przez Sławięcice płynął Kanał Kłodnicki, będący główną drogą transportową wschodniej części Górnego Śląska, zaś w 1845 r. w rewirze Mościska zbudowano stację na strategicznej trasie kolei żelaznej z Wrocławia do Mysłowic.
Powstał w Sławięcicach jeszcze jeden obiekt, który przyniósł miejscowości szczególną sławę i rozgłos. Idąc w jego kierunku od okolic kościoła, warto zerknąć na wiekowe zabudowania przy dzisiejszej ul. Staszica (tuż za szkołą). Ten niewielki przysiółek opisany jest na planie z końca XVIII w jako Blich. Taką nazwę (od niemieckiego bleichen – wybielać) nosiły warsztaty, gdzie bielono płótna. Nieco dalej, przy dzisiejszej ul. Puszkina znajduje się tak zwana elektrownia dworska, zbudowana w 1911 r. Dzięki niej elektryczność pojawiła się najpierw w rezydencjach książęcych, a do 1913 r. we wszystkich domach mieszkańców Sławięcic. Niewiele brakowało, aby i ten efektowny budynek podzielił los innych tutejszych zabytków. Ostatecznie w ramach prywatnej inwestycji przywrócono budowli dawny blask i obecnie, jako obiekt hotelowo-restauracyjny nosi nazwę nawiązującą do jego historycznej funkcji.
Sławięcice po śladach dawnej świetności część 3_1
Elektrownia dworska w Sławęcicach – widok z 2015 roku
Tymczasem przechodząc nad Kanałem Gliwickim z perspektywą sławięcickiej śluzy, jesteśmy już prawie u celu naszej wędrówki. Chodzi o zbudowane w 1884 r. dawne sanatorium i szpital gruźliczy. Gruźlica była wówczas bardzo groźną, śmiertelną chorobą. Dopiero pod koniec XIX w, lekarz i bakteriolog Robert Koch odkrył prątki wywołujące gruźlicę, za co w 1905 roku otrzymał Nagrodę Nobla. Właśnie tenże noblista, od końca lat 90-tych XX w na zaproszenie księcia Hugo Hohenlohe oraz dyrektora szpitala doktora Goetscha, prowadził w sławięcickim ośrodku badania nad gruźlicą. Ostatecznie Kochowi do końca życia nie udało się wynaleźć lekarstwa na gruźlicę, ale jego badania stały się milowym krokiem na drodze walki z tą chorobą. Obecność jednego z najsłynniejszych bakteriologów świata, przydała prestiżu i rozgłosu nie tylko szpitalowi, ale także całym Sławięcicom. Dość powiedzieć, że do tutejszego sanatorium trafiali goście nawet z Berlina. Po I wojnie, szpital sanatoryjny zyskał jeszcze halę do leżakowania na wolnym powietrzu. Później, w czasach powojennych spełniał rolę szpitala miejskiego, a od lat 90-tych XX w zaczął popadać w ruinę. Gdy wydawało się, że jego los jest przesądzony pojawił się inwestor, który odremontował zabytek i uczynił z dawnego szpitala kompleks hotelowo-restauracyjno-konferencyjny o nazwie „Hugo”.
Sławięcice po śladach dawnej świetności część 3_2
Dawne sanatorium – dzisiaj kompleks hotelowo-konferencyjny – widok z 2014 roku
Sławięcice po śladach dawnej świetności część 3_3
Dawne sanatorium – dzisiaj kompleks hotelowo-konferencyjny – widok z 2014 roku
Rzeczywiście, rządy księcia Hugo Hohenlohe miały ogromny wpływ na rozwój XIX-wiecznych Sławięcic. Zresztą sam książę był wówczas drugim najbogatszym człowiekiem w całych Niemczech, a w 1861 otrzymał drugi tytuł książęcy, stając się księciem na Ujeździe („zu Ujest”). Tytuły książęce miały już wówczas znaczenie jedynie prestiżowe, ale pragnący dla rodu Hohenzollernów korony cesarskiej całych Niemiec – Wilhelm I – hojnie rozdawał tytuły magnackie najbogatszym ludziom w Niemczech licząc na ich poparcie. Dość powiedzieć, że w tym samym czasie tytuł książęcy - von Pless, otrzymali także Hochbergowie panujący na Pszczynie i Książu – trzeci najbogatszy ród na terenie niemieckich królestw i państw po Hohenzollernach oraz rodzie Hohenlohe.
Po Hugonie na tronie książęcym zasiadł Christian Hohenlohe, który swego czasu wsławił się głośnym sporem z hrabią Władysławem Zamoyskim o terytoria wokół. Morskiego Oka w Tatrach. Potem były przyjęcia i wystawne polowania, a do sławięcickiego zamku i myśliwskich pałacyków w okolicznych kniejach zjeżdżali znamienici goście z carem Mikołajem II i cesarzem Niemiec Wilhelmem II, który odwiedzał Sławięcice aż trzy razy.
W ten sposób, niepostrzeżenie rozpoczął się wiek XX i tym samym Sławięcice weszły w swoje nieuchronne „fin de siecle”. Niby wszystko było takie samo, ale coraz wyraźniej widać, że z wolna gaśnie splendor dawnego, odchodzącego już na zawsze świata, a za progiem stoją wydarzenia, które i w Sławięcicach, i na całym świecie zmienią życie ludzi w koszmar, niektórym zaś to życie po prostu zabiorą… Jak się niebawem okaże, nawet do tych nieco sennych i leżących na uboczu okolic dotrą echa tragedii, których pełna jest historia XX wieku, zaś „odpryski” wydarzeń, które wstrząsnęły porządkiem ówczesnego świata zaciążą dobitnie, także na lokalnej historii.
Najpierw był rok 1914 i wybuch I wojny światowej. Działania frontowe ominęły wprawdzie okolice Górnego Śląska, ale przecież wielu mężczyzn ze Sławięcic oraz okolicznych osad, wcielonych do niemieckiej armii ginęło na frontach całej Europy. Na domiar, zaraz po zakończeniu wojny rozszalała się epidemia grypy, w wyniku której w Sławięcicach zmarło 30 osób. Potem był czas powstań śląskich. Szczególnie III powstanie w 1921 roku wyraźnie zaznaczyło w Sławięcicach swą obecność. Powstańcy zajęli osadę, a w pałacu książąt Hohenlohe ulokował się sztab I Dywizji Wojsk Powstańczych. Do Sławięcic przybył także dyktator powstania Wojciech Korfanty. Potem była kontrofensywa wojsk niemieckich i 21 powstańców zginęło nieopodal folwarku, przy drodze do Miejsca Kłodnickiego, gdzie dziś znajduje się tablica upamiętniająca tą okoliczność.
Zresztą śląscy powstańcy nie pierwsi urządzili sztab w sławięcickich rezydencjach. Już w XVII w, podczas wojny trzydziestoletniej w Sławięcicach stacjonowały oddziały szwedzkie. Ponoć w lesie opodal Miejsca Kłodnickiego jest nawet zapomniany już dzisiaj cmentarz szwedzkich wojaków. Sto lat później, w czasie wojen śląskich na sławięcickim „starym” zamku stacjonowali Austriacy. Wreszcie w 1807 r. podczas oblężenia Koźla, za swoją kwaterę obrali sobie sławięcicką rezydencję oficerowie jazdy bawarskiej.
Wracając jednak do powstań śląskich, warto zauważyć, że często wspominając te wydarzenia eksponuje się patriotyczny aspekt zbrojnego zrywu, wskazując na walkę Ślązaków z Niemcami. Tak, Niemcy byli oficjalnymi przeciwnikami powstańców, ale realna rzeczywistość była taka, że wielokroć antagonistami byli sąsiedzi z tych samych miast i wiosek, a czasem strzelali do siebie po prostu ojcowie, synowie i bracia, walczący po obydwu stronach barykady. Zatem czas powstań śląskich był dla samych Górnoślązaków czasem przede wszystkim tragicznym.
Jaki był efekt śląskich powstań? No cóż, gdy było już wiadomo, że o dalszej przynależności państwowej zamożnego Górnego Śląska ma zdecydować plebiscyt, rozpoczęły się zabiegi dyplomatyczne Niemiec, Polski i państw zachodnich, nazywane czasem grą o Śląsk. Warto wspomnieć, że oprócz „opcji” niemieckiej i polskiej, były też pomysły utworzenia niezależnej Republiki Górnośląskiej, a w 1918 roku odbyła się nawet konferencja wszystkich śląskich ugrupowań walczących o niezależność Śląska zakończona porozumieniem i wypracowaniem wspólnego stanowiska. Wspominamy o tym również dlatego, że konferencja ta odbyła się nie w Katowicach, Bytomiu, Opolu czy Gliwicach, ale w niespełna 5-tysięcznym wówczas Kędzierzynie. Dlaczego? – ponieważ leżał w samym środku Górnego Śląska i był największym węzłem kolejowym, do którego łatwo było dojechać nawet z Berlina czy Wiednia.
Utworzeniu neutralnej republiki Górnoślaskiej najbardziej sprzeciwiała się Francja, która chciała silnej i bogatej Polski przy wschodniej granicy Niemiec, a przecież bez Górnego Śląska nowe Państwo Polskie byłoby krajem praktycznie pozbawionym przemysłu. Także Niemcy i Polska rozpoczęły zabiegi o pozyskanie ludności Górnego Śląska. Niemcy utworzyli Prowincję Górnośląską, Polska poszła dalej i zaproponowała utworzenie z ziem Górnego Śląska autonomicznego terytorium z własnym sejmem i skarbem. Jak się okazało w plebiscycie zwyciężyła opcja niemiecka (60% do 40%), ale duża część Ślązaków, zamieszkujących małe miejscowości, zwłaszcza na terenach na południe od Katowic, opowiedziało się za przyłączeniem do Polski. W ten sposób w wyniku powstań śląskich, plebiscytu, oraz zabiegów angielsko- francusko-włoskiej Komisji Międzysojuszniczej od czerwca 1922, niewielka, ale za to najbogatsza część Górnego Śląska znalazła się w granicach Państwa Polskiego, jako Autonomiczne Województwo Śląskie ze stolicą w Katowicach.
Sławięcice po śladach dawnej świetności część 3_4
Westybul (hol główny) Gmachu Sejmu i Skarbu Śląskiego w czasach przedwojennej autonomii Górnego Śląska. W chwili budowy w roku 1929 był to jeden z największych gmachów użyteczności publicznej na świecie. Posiada 1300 okien, 634 pomieszczenia o łącznej powierzchni 161 474 m2. Długość korytarzy wynosi ponad 6km. To na katowickim gmachu sejmu wzorowali się budowniczowie gmachu sejmu na Wiejskiej w Warszawie. W 2010 roku decyzję prezydenta RP Gmach Sejmu Śląskiego w Katowicach został podniesiony do rangi pomnika historii.
Sławięcice pozostały w granicach Niemiec, a po powstaniach nastało kilka lat względnego spokoju. To była jednak jedynie cisza przed burzą. Najpierw w 1929 roku rozpoczął się globalny kryzys gospodarczy, spowodowany krachem na nowojorskiej giełdzie. Potem nastąpił w Niemczech rozkwit nazizmu, a głoszone przez narodowych socjalistów, szowinistyczne hasła miały się niebawem zamienić w koszmarną rzeczywistość. Pierwszym tego symptomem była zmiana nazw górnośląskich miejscowości. Nazwy własne, zwłaszcza te mające słowiański rodowód, zmieniano na niemieckie, zgodnie z wytycznymi nacjonalistycznej propagandy. Nie ominęło to także Sławięcic. Nazwa, która od czasów Piastów Śląskich poprzez rządy czeskie, węgierskie, habsburskie, pruskie i niemieckie, trwała niezmiennie przez 700 lat jako „Slavecize”, „Slawiencicz”, „Slawencice” czy „Schlawentzitz”, została z w 1936 r. zmieniona na Ehrenforst.
Wreszcie w 1939 roku miało nadejść to co najgorsze. Hitlerowskie Niemcy rozpoczęły najokrutniejszą z XX-wiecznych wojen. I znowu zamek sławięcicki stał się świadkiem ważnych wydarzeń. Nocą 21 sierpnia 1939 roku, pojawili się tutaj niemieccy żołnierze w towarzystwie oficerów. To była część zakrojonej na wielką skalę akcji dywersyjnej, która miała przekonać Europę, że to Polacy dążą do rozpętania wojny. Książęca rezydencja stała się zatem bazą dla przeprowadzenia przynajmniej trzech, tak zwanych „prowokacji” – w Rybniku, Byczynie i tej najbardziej znanej w Gliwicach. Przebrani w mundury powstańców śląskich, niemieccy bojówkarze zajęli na krótko, zabytkową już dzisiaj niemiecką radiostację w Gliwicach i w eter popłynęły wygłoszone po polsku groźby pod adresem Niemieckiego Państwa, oczywiście wypowiedziane przez niemieckich „przebierańców”.
Potem nastał rok 1940 i rozpoczęły się dla okolicy czasy najbardziej mroczne, bowiem całą przestrzeń wzdłuż kanału Gliwickiego, od Sławięcic po Blachownię zaczęły wypełniać baraki dla jeńców, wywodzących się z krajów podbitych przez III Rzeszę. Dlaczego akurat tutaj? Otóż na przełomie 1939 i 1940 r. dwa potężne niemieckie koncerny AG Hydriewerke oraz IG Farben, na leśnych terenach opodal Blachowni oraz Bierawy rozpoczęły budowę ogromnych zakładów chemicznych, które miały produkować przede wszystkim benzynę syntetyczną metodą tak zwanej suchej destylacji węgla. Przy tak wielkich inwestycjach potrzebna była ogromna ilość rąk do pracy, tymczasem większość niemieckich mężczyzn w wieku produkcyjnym była na froncie. Problem ten mieli rozwiązać robotnicy przymusowi, czyli jeńcy wspomnianych wcześniej obozów pracy, których w okolicach Sławięcic i Blachowni powstało do lipca 1944 roku przeszło dwadzieścia. W okresie największego natężenia prac w obozach tych mogło przebywać nawet 50 do 70 tyś ludzi.
Najbardziej na wschód, przy sławięcickiej śluzie na Kanale Gliwickim znajdował się obóz pracy dla jeńców francuskich (Schleusenlager). Po południowej stronie osady, w okolicy dzisiejszej ul. Asnyka był obóz pracy dla dziewcząt i kobiet. Przy leśnym dukcie, będącym przedłużeniem ul. Dąbrowszczaków zbudowano Waldlager („obóz leśny”) dla jeńców narodowości włoskiej. Nieopodal znajdowały się obozy pracy dla Niemców oraz dla Polaków, Ukraińców i jeńców bałkańskich, zwane „obozami wiejskimi”, a także karny obóz dla więźniów podejrzanych o uchylanie się od pracy lub naruszenie obozowej dyscypliny. Następne obozy znajdowały się pomiędzy Kanałem Gliwickim a dzisiejszą szosą łączącą Blachownię ze Sławięcicami - między innymi „Kanallager” – obóz dla jeńców brytyjskich, przybyłych ze Stalagu w Łambinowicach. Były tam też obozy dla kierowników i specjalistów („Meisterlager”) oraz Niemców i wyższej kadry technicznej innych narodowości (Firmenlager), a także następny obóz karny. Na terenie Sławięcic znajdował się też obóz dla Czechów i mężczyzn z byłej Jugosławii, karny obóz dla francuskich, polskich i rosyjskich jeńców wojennych oraz obóz, który na niemieckich planach jest opisany jako „obóz dla przestępców”. Wreszcie w lesie, tuż przy bocznicy kolejowej znajdował się wielonarodowy „Banhofflager”.
Obozy były też na terenie Blachowni. I tak „Wiesenlager” („obóz łąkowy”) znajdował się w okolicy dawnej, blachowiańskiej szkoły przyzakładowej (tzw. „baraków”) osadzeni byli tam przedstawiciele wielu nacji - Belgowie, Bułgarzy, Brytyjczycy, Polacy, Rosjanie i dawni Jugosłowianie. Nieco dalej, w okolicy dzisiejszego cmentarza znajdował się „Blechhammerlager”, czyli obóz „Blachownia”, dla Polaków i Rosjan. Natomiast w miejscu dawnego, tymczasowego kościoła, naprzeciw szkoły podstawowej, znajdował się kolejny obóz dla kobiet i dziewcząt, w którym osadzone były głównie Polki. Wreszcie, na południe od miejsca, gdzie łączą się dzisiaj Kanał Gliwicki z Kanałem Kędzierzyńskim znajdował się „Donaulager”. Jak łatwo zgadnąć byli tam osadzeni robotnicy pracujący przy budowie kanału Odra-Dunaj. Kanał ten zresztą nigdy nie powstał, a jego początkowym odcinkiem jest właśnie dzisiejszy Kanał Kędzierzyński, kończący swój bieg na terenie Zakładów Azotowych.
Sławięcice po śladach dawnej świetności część 3_5
Pozostałości po obozie
Na koniec zostawiliśmy obiekt, z którym wiąże się historia najbardziej złowroga. To znajdujący się w sławięcickim lesie Judenlager, czyli obóz pracy dla Żydów. Powstał on 1 kwietnia 1942 roku, jednak najtragiczniejsze wydarzenia rozpoczęły się w tym właśnie obozie dokładnie dwa lata później, gdy stał się on filią K.L. Auschwitz, przyjmując nazwę Arbeitslager Blechhammer. Właśnie o życiu w przyzakładowych filiach K.L Auschwitz i nierealnych w swym koszmarze „marszach śmierci”, na podstawie wspomnień ocalałego więźnia opowiemy w następnym odcinku. Powiemy też kilka słów o styczniu 1945 roku i następnych miesiącach, kiedy to wcale nie zakończyły się tragiczne dzieje sławięcickich i blachowniańskich obozów. Zmieniły się tylko ofiary i zmienili kaci… Miejsce hitlerowców, zajęli stalinowcy. Zwyczaje pozostały bez zmian – pogarda, nienawiść i eksploatacja ludzi do granic wytrzymałośc.
Poprzednio dotarliśmy z naszą opowieścią w lata czterdzieste XX wieku, gdy na terenach pomiędzy Sławięcicami a Blachownią zaczęły powstawać niemieckie obozy pracy. Jest na ten temat sporo wiadomości, ale nie zawsze są one precyzyjne. Spróbujmy zatem uporządkować kilka faktów.
Po pierwsze, nie można traktować wszystkich obozów tak samo. Różne było ich przeznaczenie, warunki socjalne i traktowanie więźniów. Inaczej byli traktowani brytyjscy jeńcy, przybyli ze stalagów. Inaczej Polacy czy Rosjanie, a jeszcze inaczej Żydzi, którzy zgodnie z nazistowską logiką, byli uważani za „podludzi”. Zatem nieprawdziwe są, powielane w wielu publikacjach opisy dotyczące nieustannych aktów okrucieństwa, masowych rozstrzeliwań i innych tego typu zaszłości. Takie traktowanie było normą w obozach zagłady, a nie w obozach, gdzie osadzeni mieli być „narzędziem” do wykonywania ciężkiej i efektywnej pracy.
Oczywiście, warunki, w jakich przyszło żyć jeńcom były skrajnie ciężkie. Pracując ponad siły przy wyrębie lasu, pracach ziemnych, budowlanych, czy montażu instalacji, otrzymywali znikome racje żywnościowe, a szkodliwe warunki i brak przestrzegania norm bezpieczeństwa powodowały, że mnożyły się ciężkie wypadki i zachorowania, prowadzące często do śmierci. Oczywiste jest również to, że panował tu typowo obozowy rygor, jednak istnienie obozów karnych dla uchylających się od pracy i łamiących obozową dyscyplinę, świadczy o tym, że „porządek” utrzymywano jednak w sposób inny, niż to czyniono w obozach zagłady. Wszystko to potwierdzają relacje byłych osadzonych oraz informacje zawarte w listach pisanych przez więźniów do najbliższych. Trzeba również pamiętać, że w pierwszych latach wojny nadzór nad tutejszymi obozami sprawowali pracownicy cywilni oraz żołnierze Wehrmachtu, dopiero pod koniec ich funkcjonowania nadzór przejęły odziały SS.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_1
Osobno należy rozpatrywać kwestię obozu żydowskiego, którego fragmenty istnieją w sławięcickim lesie do dzisiaj. Najgorsze czasy dla osadzonych tam więźniów nastały w kwietniu 1944 roku, kiedy obóz ten stał się filią K.L. Auschwitz. Jednak i tutaj należy pewne sprawy doprecyzować. Najpierw należy sobie zadać pytanie dlaczego Żydzi znaleźli się w tym miejscu. Otóż w miarę jak hitlerowska machina wojenna potrzebowała na zapleczu frontu coraz większej ilości siły roboczej, postanowiono także więźniów narodowości żydowskiej wykorzystywać do niewolniczej pracy. W ten sposób powstawały filie obozów przy różnych zakładach – hutach, kopalniach, fabrykach chemicznych. Sam tylko obóz K.L. Auschwitz miał takich filialnych obozów pracy kilkaset.
Dość wiarygodny obraz ich funkcjonowania znajdujemy w książce „Ocalały”, będącej wspomnieniami Sama Pivnika – Żyda z Będzina, który osadzony w Auschwitz, trafił później do obozu pracy i w końcu został uczestnikiem „marszu śmierci”, cudem uchodząc z życiem. Oczywiście takie obozy jak sławięcicki „Judenlager”, nie były nastawione na planową eksterminację. Jednak warunki bytowe więźniów były dramatycznie ciężkie. Pomimo wykonywania ciężkiej pracy najczęściej nie mieli oni ubrań roboczych, a racje żywnościowe były niewystarczające przy tak ogromnym wysiłku fizycznym. Mnożyły się dotkliwe kary za nieadekwatnie małe przewinienia. Natomiast tak zwane „warunki socjalne” były już zauważalnie lepsze niż w K.L. „Auschwitz”, a chorzy mieli do dyspozycji lecznicę. Jednak lekarze esesmani, co jakiś czas przeprowadzali selekcję i tych, którzy nie rokowali nadziei na powrót do pracy wywożono do odcinka szpitalnego obozu Birkenau, gdzie ich los był właściwie przesądzony.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_2
Fragmenty szpitala przy obozie żydowskim w sławięcickim lesie.
Zatem, pomimo, że warunki pracy i bytowania w filiach oświęcimskiego obozu były nieludzkie, a śmierć wokół okrutnie obecna, to jednak Samuel Pivnik w swych wspomnieniach pisze, że „marzeniem”, każdego Żyda z Auschwitz, było dostanie się właśnie do jednego z obozów pracy. Być może więzień był dla swych oprawców nadal jedynie „przedmiotem”, ale jednak „przedmiotem” nieco bardziej cennym i potrzebnym. Zatem zabicie nawet Żyda w obozie pracy, wymagało już nieco innych racji niż to miało miejsce w obozie zagłady. Dlatego pomimo, że zabrzmieć to może z dzisiejszej perspektywy, jak ponury żart - dla Żydów którzy przybywali do sławięcickiego obozu z K.L. Auschwitz, „przyzwyczajonych” do warunków niemal apokaliptycznych i pogodzonych już właściwie z powolnym umieraniem, było to miejsce chwilowego przynajmniej „wybawienia”.
W sławięcickim obozie „żydowskim” przebywało przeciętnie 3-4 tyś. osób, w tym około 200 kobiet w osobnym podobozie. W okresie od kwietnia 1944 roku do stycznia 1945 roku zginęło tam lub zostało wyselekcjonowanych i zabitych w K.L. Auschwitz około 248 więźniów. Zwłoki były spalane w zachowanym do dzisiaj krematorium. Tutaj jednak warto dodać kilka słów komentarza. Otóż często przyrównuje się krematorium sławięcickie do krematoriów w Oświęcimiu, czy innych obozach zagłady. Tymczasem ich funkcje były jednak różne. W Auschwitz palono masowo ciała „planowo” zagazowanych osób, w Sławięcicach nie było komór gazowych - spalano po prostu zwłoki zmarłych. Oczywiście palenie ludzkich zwłok bez należytego szacunku i upamiętnienia jest barbarzyństwem, co nie zmienia faktu, że w sławięcickim obozie był to wyraz przyjętych przez hitlerowski reżim „ogólnych zasad”, a nie jak w obozach zagłady - część procesu eksterminacji, polegającego na masowych, zaplanowanych mordach.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_3
Budynek byłego krematorium, w sławęcickim żydowskim obozie pracy.
To co najgorsze zdarzyło się jednak pod sam koniec istnienia obozu. W styczniu 1945 roku, gdy nieuchronnie zbliżała się ofensywa wojsk sowieckich, miał miejsce jeden z ostatnich aktów zbrodniczej działalności nazistów, a zarazem jeden z najbardziej demonicznych pomysłów dogorywającego hitlerowskiego reżimu. Ten pomysł to oczywiście osławione „marsze śmierci” , które zimą 1945 roku wyruszyły z obozów w całej Europie. Kto szedł w tych marszach? Oczywiście więźniowie obozów zagłady oraz ich filii - głównie Żydzi. Skąd ten pomysł? Po pierwsze, aby przenieść więźniów do obozów w głębi Niemiec, gdzie mogliby dalej pracować. Po drugie i ważniejsze, aby wojska wyzwalające obozy nie zobaczyły tego wszystkiego, co było świadectwem popełnianych tam zbrodni.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_4
Piec w byłym krematorium, w sławęcickim żydowskim obozie pracy.
Zatem rozpoczęły się „wędrówki ludów” w całej Europie, choć użyte w tym wypadku słowa „wędrówki” oraz „ludów”, wydają się być tragicznymi eufemizmami. Czyż można, bowiem nazwać ludźmi, wycieńczonych kilkuletnim nieraz pobytem w obozach więźniów, upodlonych i pędzonych w nieznane, w warunkach za które każdy hodowca zwierząt otrzymałby dzisiaj dotkliwą karę… Czy można nazwać wędrówką marsze, podczas których głodni, ledwo stojący na nogach ludzie, musieli w styczniowym mrozie przejść nieraz kilkadziesiąt, a czasem i więcej niż sto kilometrów… Czy wreszcie można nazwać wędrówką marsz, podczas którego nie mogący iść są bici, a w końcu zabijani na miejscu…
Oczywiście do marszów „kwalifikowano” tylko zdrowych i silnych więźniów. Ci którzy nie mogli iść pozostawali w obozach i byli masowo mordowani przez wyspecjalizowane komanda, które miały za zadanie ostateczną likwidację obozów. Czasem działy się rzeczy przerażające. Na przykład w podobozie K.L. Auschwitz „Furstengrube” w Wesołej koło Mysłowic, kilkuset schorowanych więźniów zamknięto w drewnianym baraku i spalono żywcem. Żyjący świadkowie tej tragedii – mieszkańcy okolicznych osad opowiadali jak nieludzkie było uczucie żalu i bezsilności, gdy spoglądając na łunę za lasem, wiedzieli że palą się tam „żywi ludzi”, którym nie można pomóc… Zdarzało się, że esesmani sami uciekając w popłochu, zapominali o chorych więźniach, którzy wycieńczeni często umierali zanim nadeszła pomoc. „Sławięcicki marsz śmierci” prowadził przez Koźle, Prudnik, Strzegom do obozu Gross-Rosen (okolice Strzegomia), a następnie przez Drezno do Buchenwaldu. Źródła podają, że w wyniku likwidacji obozu i w czasie „marszu”, śmierć poniosło około 800 osób.
Tutaj znowu parę słów komentarza. Otóż, w marszu śmierci szli niemal wyłącznie więźniowie obozu żydowskiego, a nie jak sugerują niektóre publikacje więźniowie wszystkich obozów. Jeżeli przyjąć, że w styczniu 1945 roku w obozach w okolicy Sławięcic było kilkadziesiąt tysięcy osadzonych, to zorganizowanie „marszu” dla nich wszystkich byłoby niemożliwe nawet ze względów czysto logistycznych. Więźniów innych narodowości z reguły wywożono na tereny odległe od linii frontu, gdzie można było ich „wykorzystać” do dalszej pracy. Najczęściej jednak, wobec panującego zamętu oraz wobec faktu, że strażnicy sami szukali dla siebie ocalenia przed nadciągającymi Sowietami, więźniom udawało się często masowo uciekać. Można zatem powiedzieć, że „marsze śmierci” były ostatnim akordem, a zarazem kwintesencją terroru i okrucieństwa, które przez kilka lat były nieodłącznym elementem funkcjonowania hitlerowskich obozów.
Niestety, wbrew temu co przekazują nam liczne artykuły i publikacje - w styczniu 1945 roku owszem, dokonało się wyzwolenie więźniów osadzonych w obozach przez hitlerowców, ale same obozy bynajmniej nie zakończyły swej działalności. Po nazistach przyszli tutaj stalinowcy i dopisali obozom dalszą historię…
W tym momencie warto pokusić się o dygresję na temat wciąż używanego terminu „wyzwolenie” w odniesieniu do wkroczenia armii czerwonej. Rosjanie po konferencji w Teheranie, mając zgodę zachodnich mocarstw na utworzenie w Europie Wschodniej strefy swoich wpływów, odbijali tereny zajęte przez Niemców dla siebie, kontynuując de facto to, co rozpoczęli 17 września 1939 roku, a czego najbardziej jaskrawym przejawem był mord w Katyniu. Polska lat 50-tych była marionetkowym państwem podporządkowanym Moskwie, na wzór Królestwa Polskiego z okresu zaborów, zatem wraz z wkroczeniem wojsk sowieckich możemy raczej mówić o zmianie okupanta, a nie o wyzwoleniu.
Jeszcze bardziej kuriozalnie brzmi termin „wyzwolenie” w odniesieniu do terenów Dolnego i Górnego Śląska. Sowieci traktowali tutejszych mieszkańców jak ludność podbitą. Często czytamy, że „zdarzały się” wówczas grabieże, gwałty i morderstwa. Prawda jest taka, że takie zachowania były normą. Edmund Nowak w jednej ze swych publikacji pisze, że wpływ na to miało postrzeganie przez Rosjan, Ślązaków jako Niemców, bowiem zamieszkiwali oni przed wojną przez kilkaset lat tereny będące integralną częścią Rzeszy. To prawda, ale przecież represje ze strony Sowietów spotykały także Górnoślązaków mieszkających na terenach należących od 1922 roku do Polski.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_5
Ważniejsze obozy stalinowskie na Górnym Śląsku i w zachodniej Małopolsce po 1945 roku.
Podobnie było w Sławięcicach. O represjach gwałtach i grabieżach po zdobyciu Sławięcic 24 stycznia 1945 r. wspomina między innymi Karol Jońca w „Dziejach Sławięcic do 1945 roku”. Stosunek stalinowskich władz do Górnoślązaków był zaplanowaną akcją represyjną, w ramach której trafiali oni do miejscowych obozów, albo do łagrów w głębi Rosji. Niejednokrotnie byli pozbawiani swych domostw, zaś grabieże i masowe gwałty były czymś niemal powszechnym. Trzeba przy tym pamiętać o skali tej tragedii, bowiem z rąk stalinowskich oprawców po 1945 roku w łagrach i obozach oraz w wyniku rozstrzeliwań ginęły nie jednostkowe osoby, ale dziesiątki tysięcy mieszkańców Górnego Śląska. Zjawiska te przestały być tematem tabu i są oficjalnie badane przez historyków jako „tragedia górnośląska po 1945 roku”.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_6
Oficjalne źródła wspominają o istnieniu obozów administrowanych przez władze sowieckie w Sławięcicach, Blachowni, a także w Koźlu, Kędzierzynie i Bierawie. Czasem autorzy pisząc o historii obozów używają zwrotu, że „dawni kaci z lat II wojny stali się po wojnie ofiarami w tych samych obozach”. To nieprawda – w ogromnej większości były to jedynie ofiary. Dobrze ilustruje to cytat z oficjalnej inspekcji obozu w Koźlu w sierpniu 1945 roku. Czytamy tam: „ Izba baraku zamieszkała przez 3 rodziny, w tym dwoje niemowląt w wieku 4 i 8 miesięcy. Brak łóżek i pomieszczeń do spania. Ludzie śpią na podłodze. Jedna pierzyna do przykrycia”… Jeszcze bardziej kuriozalna jest historia przejęcia przez Sowietów obozu dla kobiet w Blachowni. Niemcy osadzili tam Polki, które pracowały w zakładach chemicznych. Po przejęciu obozu przez Rosjan polskie więźniarki nie zostały zwolnione, ale przetrzymywane nadal i zmuszane do niewolniczej pracy na rzecz Sowietów. Z relacji żyjących uczestniczek tych wydarzeń wynika, że warunki były gorsze niż w czasach „niemieckich”, a oprócz tego sowieccy strażnicy dopuszczali się gwałtów.
Sławięcice - smutne zwieńczenie 700 lat historii - część 4_7
Więźniarki tego obozu w Blachowni przeżyły podwójny dramat.
Oczywiście Górnoślązacy nie byli jedynymi więźniami powojennych obozów. Byli tam Niemcy, w tym żołnierze Wehrmachtu, ale także osoby innych narodowości i oczywiście Polacy, żołnierze AK, Win i innych organizacji niewspółpracujących ze stalinowskimi władzami. Jednak ich gehenna po 1945 roku, to oczywiście osobny temat na nie jeden, obszerny artykuł… A Sławięcice… no cóż, kilka lat tragicznych wydarzeń sprawiło, że 7 wieków chwalebnej historii, poszło w zapomnienie, a znakiem rozpoznawczym stały się dzieje ludzkiego cierpienia… Pamiętajmy jednak, że Sławięcice mają wszelkie dane ku temu, by być jedną z wizytówek miasta, a nie peryferyjnym zaściankiem. To dobrze, że prywatni inwestorzy dostrzegli potencjał drzemiący w tamtejszych zabytkowych budowlach. Dobrze, że pasjonaci lokalnej historii próbują ocalić od zapomnienia, to co składa się na historyczną tożsamość tego miejsca. Warto, aby do tych działań w sposób energiczny włączyli się kędzierzyńsko-kozielscy rajcy – wszak są „kustoszami” potężnej spuścizny dziejowej, która zrządzeniem historycznego losu została złożona w ich ręce. Warto zatem promować to miejsce, najpierw wśród mieszkańców Kędzierzyna-Koźla, by zrozumieli jaki skarb mają tuż pod bokiem, a potem… kiedyś, może uda się Sławięcicom przywrócić pełnię dawnej sławy…